poniedziałek, 8 maja 2017

V. Uważam nie

Każda religia – a przynajmniej każda, którą poznałem – obiera sobie za cel – świadomy bardziej lub mniej – izolację człowieka od Boga. Dostąpienie jego łaski zawsze jest ściśle uwarunkowane czynnikami zewnętrznymi, a on sam pozostaje wizją odległej przyszłości. Ktoś, kogo obecność miała być jedynie nagrodą – wynikiem metody prób i błędów w zagadkowym labiryncie rozumienia ludzkiej natury, od zawsze wydawał mi się być kimś mało przekonującym, żeby nie powiedzieć mało prawdziwym. Wychowywany w wierze katolickiej, miałem żyć i powtarzać w kółko to, co w kółko powtarzali mi dorośli. Coś mi jednak w tym układzie nie grało. Już będąc w drugiej klasie szkoły podstawowej, dostrzegałem wiele błędów i hipokryzji takiego systemu wiary. Nie zaszczepiano we mnie bowiem tych wszystkich wartości, o których mnie uczono. Nie pokazywano mi ich na przykładzie. Miałem się po prostu uczyć na pamięć i powtarzać kolejne przykazania, przy okazji chodząc jak w zegarku. Ludzie, którzy mówili mi o Bogu, w znaczący sposób przyczynili się do mojej izolacji od niego. Wyjątkiem była moja mama, w której rzeczywiście od zawsze czułem energię Boga. Wszystkie inne osoby powodowały rosnącą niechęć i zobojętnienie w stosunku do mojej, już głównie iluzorycznej, wizji Boga.

Co do samej istoty wiary, to jest ona, według mnie, strasznie źle zrozumianym zjawiskiem, gdyż sam zamiar wiary jest dobry, natomiast efekty jakie przynosi są dalekie od zamierzonych. Wierzyć powinniśmy przede wszystkim lub jedynie w samego siebie i poprzez samego siebie spoglądać na wszystko inne. W określeniu "samego siebie" nie doszukuję się jednak wyimaginowanej formy ja, określonej imieniem i nazwiskiem – czegoś, czego w gruncie rzeczy nie ma i nigdy nie było. Próbuję raczej skojarzyć to z moim wnętrzem, źródłem z którego się wywodzę i poprzez które dzieje się wszystko, czego doświadczam. Źródłem, które jest jedyną prawdą, istotą życia skupioną na teraźniejszości, chwili która trwa nieprzerwanie i niezachwianie, nie mając początku, ani końca. Źródłem, które w wielu różnych kulturach, poprzez niezliczone formy kolorytu i kształtu, określane tak wieloma imionami, zawsze kojarzyło się ludziom z Bogiem. Gdzie bowiem ma mieszkać Bóg, jeżeli nie w nas samych, w naszych sercach, w naszych duszach. Być może każda, potencjalnie odrębna duszyczka jest małą, aczkolwiek niezwykle istotną częścią składającą się na bezkresną i wieczną duszę Boga.

Kiedy zniwelowałem dystans dzielący mnie od Boga, doświadczyłem jego prawdziwej natury – natury własnego jestestwa. Dotąd mierzyłem go przez pryzmat tego, co o nim słyszałem, a co wyryło mi w umyśle wizję siwobrodego starca, rozdającego bilety do nieba. Kiedy porzuciłem to złudzenie, Bóg zaczął chadzać ze mną ramię w ramię, każdego dnia, w każdej chwili, towarzysząc mi w każdej sekundzie mojej ziemskiej wędrówki. Zacząłem dostrzegać go wszędzie, dosłownie – wewnętrznie i zewnętrznie – jest mocą, która otula swym rodzicielskim uściskiem każdą żyjącą, nawet pozornie nieożywioną istotę, która manifestując siebie, daje niepodważalne świadectwo, którego wszyscy tak bardzo szukają, nie umiejąc go dostrzec.

Więcej o Bogu nauczyły mnie kwiaty i drzewa, niż kapłani w kościołach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz