Każda
religia – a przynajmniej każda, którą poznałem – obiera sobie
za cel – świadomy bardziej lub mniej – izolację człowieka od
Boga. Dostąpienie jego łaski zawsze jest ściśle uwarunkowane
czynnikami zewnętrznymi, a on sam pozostaje wizją odległej
przyszłości. Ktoś, kogo obecność miała być jedynie nagrodą –
wynikiem metody prób i błędów w zagadkowym labiryncie rozumienia
ludzkiej natury, od zawsze wydawał mi się być kimś mało
przekonującym, żeby nie powiedzieć mało prawdziwym. Wychowywany
w wierze katolickiej, miałem żyć i powtarzać w kółko to, co w
kółko powtarzali mi dorośli. Coś mi jednak w tym układzie nie
grało. Już będąc w drugiej klasie szkoły podstawowej,
dostrzegałem wiele błędów i hipokryzji takiego systemu wiary. Nie
zaszczepiano we mnie bowiem tych wszystkich wartości, o których
mnie uczono. Nie pokazywano mi ich na przykładzie. Miałem się po
prostu uczyć na pamięć i powtarzać kolejne przykazania, przy
okazji chodząc jak w zegarku. Ludzie, którzy mówili mi o
Bogu, w znaczący sposób przyczynili się do mojej izolacji od
niego. Wyjątkiem była moja mama, w której rzeczywiście od zawsze
czułem energię Boga. Wszystkie inne osoby powodowały rosnącą
niechęć i zobojętnienie w stosunku do mojej, już głównie
iluzorycznej, wizji Boga.
Co do samej istoty wiary, to jest ona, według mnie, strasznie źle zrozumianym zjawiskiem, gdyż sam zamiar wiary jest dobry, natomiast efekty jakie przynosi są dalekie od zamierzonych. Wierzyć powinniśmy przede wszystkim lub jedynie w samego siebie i poprzez samego siebie spoglądać na wszystko inne. W określeniu "samego siebie" nie doszukuję się jednak wyimaginowanej formy ja, określonej imieniem i nazwiskiem – czegoś, czego w gruncie rzeczy nie ma i nigdy nie było. Próbuję raczej skojarzyć to z moim wnętrzem, źródłem z którego się wywodzę i poprzez które dzieje się wszystko, czego doświadczam. Źródłem, które jest jedyną prawdą, istotą życia skupioną na teraźniejszości, chwili która trwa nieprzerwanie i niezachwianie, nie mając początku, ani końca. Źródłem, które w wielu różnych kulturach, poprzez niezliczone formy kolorytu i kształtu, określane tak wieloma imionami, zawsze kojarzyło się ludziom z Bogiem. Gdzie bowiem ma mieszkać Bóg, jeżeli nie w nas samych, w naszych sercach, w naszych duszach. Być może każda, potencjalnie odrębna duszyczka jest małą, aczkolwiek niezwykle istotną częścią składającą się na bezkresną i wieczną duszę Boga.
Kiedy
zniwelowałem dystans dzielący mnie od Boga, doświadczyłem jego
prawdziwej natury – natury własnego jestestwa. Dotąd mierzyłem
go przez pryzmat tego, co o nim słyszałem, a co wyryło mi w umyśle
wizję siwobrodego starca, rozdającego bilety do nieba. Kiedy
porzuciłem to złudzenie, Bóg zaczął chadzać ze mną ramię w
ramię, każdego dnia, w każdej chwili, towarzysząc mi w każdej
sekundzie mojej ziemskiej wędrówki. Zacząłem dostrzegać go
wszędzie, dosłownie – wewnętrznie i zewnętrznie – jest mocą,
która otula swym rodzicielskim uściskiem każdą żyjącą, nawet
pozornie nieożywioną istotę, która manifestując siebie, daje
niepodważalne świadectwo, którego wszyscy tak bardzo szukają, nie
umiejąc go dostrzec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz